sobota, 17 grudnia 2011

Były to wagony osobowe, jakie już dawno wycofano z ruchu, do każdego przedziału z obu stron prowadziły drzwiczki, a wzdłuż całego wagonu ciągnął się długi stopień. Niemal przy każdych drzwiach znajdował się brunatny ślad zakrzepłej krwi. Zaglądałem do przedziałów, wszędzie było jednakowo: na podłodze rozbite szkło, grzebyki, guziki wyrwane wraz z materiałem, cały rękaw od bluzy wojskowej, zakrwawione kalesony, chusteczka nasiąkła kiedyś krwią, porozrzucane figurki szachowe, plansza do gry w "chińczyka", długi bandaż i kolorowy balonik dziecięcy.                        Podniosłem jeden z listów, z odciśniętym śladem buta wojskowego z gwoździami na podeszwie. List zaczynał się od słów: "Mein lieber Schnucki Pucki..." i kończył się - "Deine Luise". Obok odciśnięte dziewczęce usta. Z kąta śmiał się do mnie rozsznurowany but z wyciągniętym językiem. Na podłodze leżały dwie nieżywe wrony.                    Kiedy wróciłem ze szpitala, panowały takie mrozy, że w lasku za naszym miasteczkiem, dokąd zlatywały się stada wron i kruków, drzewa obwieszone były czarnymi ptakami, błyszczały w popołudniowym mroźnym słońcu, a kiedy zbliżyłem się do zagajnika, zobaczyłem tysiące kruków na ziemi, wokół każdego drzewa, jak przejrzałe śliwki-węgierki, zagajnik pełen martwych ptaków - i te co siedziały na gałęziach, były martwe, nawet one nie żyły, zamarzły we śnie.